Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Pandemia w szkole. Nauczyciel z koronawirusem: „Jesteśmy jak mięso armatnie”

Małgorzata Mrowiec
Małgorzata Mrowiec
W szkołach w dobie rozpędzającej się epidemii nastroje są niewesołe. Przybywa zakażonych zarówno wśród uczniów, jak i nauczycieli. W tej grupie znalazł się teraz DARIUSZ MARTYNOWICZ, nauczyciel języka polskiego w Małopolskiej Szkole Gościnności w Myślenicach, trener edukacyjny, prowadzący na Facebooku grupę dla nauczycieli „Progresownia”. - Uważam, że przynajmniej w czerwonych strefach od razu powinno być narzucone zdalne nauczanie - mówi m.in. w rozmowie z nami.

FLESZ - Cała Polska w strefie żółtej

- Jak minął tegoroczny Dzień Nauczyciela?

- W domu. Zarówno ja, jak i żona - która też jest nauczycielką - jesteśmy chorzy, otrzymaliśmy pozytywne wyniki testu na koronawirusa. Zazwyczaj Dzień Nauczyciela, a właściwie Dzień Edukacji Narodowej - czyli święto nie tylko nauczycieli, również uczniów i ich rodziców - był obchodzony w szkole w sympatycznej atmosferze. Tam, gdzie teraz uczę języka polskiego, w Małopolskiej Szkole Gościnności w Myślenicach, odwołano uroczystości związane z Dniem Nauczyciela ze względu na bezpieczeństwo uczniów, nauczycieli i rodziców. Nastroje w szkołach są coraz trudniejsze, zwłaszcza w małopolskich szkołach, w tych, w których są już odnotowane kolejne przypadki zachorowań i tam, gdzie obowiązują czerwone strefy.

- Wasza szkoła do takich należy.

- U nas koronawirus pojawił się zarówno wśród uczniów, jak i nauczycieli. Niestety, mimo wielkiej troski dyrektora o zapewnienie bezpieczeństwa nam wszystkim Sanepid nie widział podstaw do przejścia na zdalne nauczanie. A tych przypadków - zwłaszcza wśród uczniów i ich rodziców - jest coraz więcej. Wygląda to tak, że jeżeli w klasie u ucznia jest stwierdzony koronawirus, to na zdalne nauczanie zostaje skierowana cała klasa. Ale niestety nauczyciele, którzy uczą w tej klasie, często nie są wysyłani na kwarantannę - a mają też lekcje z innymi klasami. W ogóle wyczuwam taką odgórną próbę - nie wiem, czyja to jest presja - zrobienia wszystkiego, żeby zdalnego nauczania w szkołach nie było. Nie wiem, z jakiego powodu.

- Szkoły powinny się już gremialnie przenieść do Internetu?

- Uważam, że po pierwsze pan premier już w poprzednią sobotę powinien zabrać wyraźnie głos w sprawie szkół. Wydaje mi się, że ogłoszenie zdalnego nauczania przynajmniej w liceach i starszych klasach szkoły podstawowej byłoby rozsądne. A to z prostego względu, że młodzi ludzie prowadzą dużo bardziej towarzyski tryb życia niż dzieci młodsze, spotykają się na imprezach, licealiści świętują swoje osiemnastki. To okazja, żeby ten wirus się rozprzestrzeniał. I mimo zachowania warunków sanitarnych w szkole, zakażeń przybywa. Druga sprawa - niby mamy w całym kraju żółtą strefę, nakaz chodzenia po ulicach w maseczce, a w klasie - nikt maseczek nie ma. Paradoks. Czyli siedzi całą lekcję trzydzieści osób bez maseczek, w pomieszczeniu, w którym przy zimnej już pogodzie nie da się wytrzymać przy otwartych oknach. A jeszcze proszę zwrócić uwagę na jedną rzecz: ja mam pół etatu, ale gdybym pracował na cały etat, miałbym tygodniowo kontakt z około 200 młodymi ludźmi. Nauczyciele niektórych przedmiotów, uczący np. po godzinie w każdej klasie, mają kontakt nawet z 400/500 osobami w ciągu tygodnia. Przyznam szczerze, że w takiej sytuacji czuję się jak mięso armatnie. Jako nauczyciel mam poczucie, że zostaliśmy wystawieni - całe szkoły - na przechorowanie tego wirusa jako pierwsi. Bo jest to logiczne, że koronawirus prędzej czy później dotknie wielu z nas, natomiast nie widzę żadnej logiki i wizji w postępowaniu rządzących wobec szkół. I jestem tym przerażony.

- Czy już od 1 września nastroje w szkołach są takie, jakby wszyscy siedzieli na beczce prochu? Jak pan ocenia atmosferę wśród nauczycieli i wśród uczniów w pana szkole?

- Jestem nauczycielem, który niesamowicie tęsknił za relacjami w klasie, za szkołą stacjonarną. I jestem zdecydowanie zwolennikiem tego, żeby nauczanie odbywało się w formule stacjonarnej - ale nie za wszelką cenę. A, niestety, mam wrażenie, że to nauczanie stacjonarne, słusznie wprowadzone na początku roku, powinno już od początku października stać się nauczaniem w formie hybrydowej lub zdalnej. Tak powinno się stać przynajmniej w przypadku młodzieży, która może sobie radzić bardziej samodzielnie. Mam na myśli to, że jeśli państwo nie chce płacić zasiłków rodzicom za zostawanie z młodszymi dziećmi w domu, to spokojnie można wysłać na zdalne nauczanie klasy starsze i licealistów. Tym bardziej, że doświadczenie nauczania zdalnego na początku epidemii było trudne, ale w dużej mierze - wiem to, bo oprócz tego, że jestem nauczycielem, jestem też trenerem edukacyjnym, szkolę innych - bardzo wielu dyrektorów i nauczycieli podjęło ten trud i szkoliło się w wakacje, żeby być przygotowanym do zdalnego nauczania właśnie teraz. I wiem, że to zdalne nauczanie w wielu szkołach wyglądałoby naprawdę w porządku, byłoby jak najlepsze dla ucznia, dla nauczyciela i jak najmniej obciążające rodziców.

- Ma pan żal do tych, którzy podjęli inną decyzję i nadal szkoły pozostają przy nauce stacjonarnej?

- Przyznam, że nie rozumiem tej decyzji. A muszę też powiedzieć głośno, że byliśmy z żoną osobami, które bardzo w szkole uważały - i nie tylko w szkole. Dochowaliśmy wszelakich procedur bezpieczeństwa: maseczki na przerwach, częste zmienianie maseczek, częste mycie rąk, dezynfekcja. Dbaliśmy o siebie, bo mieszkamy z 70-letnim teściem i też się o niego boimy. Nie chodzimy na huczne imprezy rodzinne, siedzimy w domu, opiekujemy się dziećmi, byliśmy ostrożni. I po prostu tylko uczyliśmy… I dotknęło nas to zakażenie. Rozumiem ministerstwo, że chciało, by szkoła w nowym roku rozpoczęła się w sposób stacjonarny, bo sam mam przekonanie, że nic nie zastąpi szkoły, którą się tworzy realnie, przez rozmowę i bycie ze sobą. Ale minął już wrzesień, nawet jak ktoś trafił dopiero do pierwszej klasy, to miał okazje pobyć ze swoimi kolegami i nauczycielami, trochę się zaaklimatyzować. Większość polskich uczelni wprowadziła tryb zdalny. Czechy w tych dniach już przechodzą na zdalne nauczanie. Choćby to mocny sygnał, że nasi rządzący powinni się obudzić. Niestety większość zakażeń ma swoje źródło w tej chwili właśnie w szkołach. Gdyby były one bardziej pilnowane, gdyby dano więcej kompetencji dyrektorom, gdyby przy ujawnionym zakażeniu w szkole natychmiast zarządzano np. dwa tygodnie nauki zdalnej, to ten wirus by się tak szybko nie roznosił. Dyrektor w szkole nie może w tej sprawie prawie nic. Czytałem artykuł, w którym jakaś dyrektorka krakowskiej szkoły mówi, że wykonała prawie 170 połączeń do Sanepidu…

- Ministerstwo od kilku dni prezentuje liczby i z naciskiem mówi, że szkoły odpowiadają tylko za około 2 procent wszystkich zakażeń.

- To jest bzdura. Przecież już ponad tysiąc szkół funkcjonuje w systemie hybrydowym lub zdalnym. Jesteśmy jako społeczeństwo utrzymywani w sztucznej bańce, w przekonaniu, że wszystko jest pod kontrolą. A ja mam kontakt z lekarzami, którzy powoli zaczynają rozkładać ręce.

- Uczniowie, będąc w swoim gronie, zapominają o pandemii?

- Tak. Kilkakrotnie zdarzyło mi się na korytarzu zwracać uwagę młodym ludziom, żeby założyli maseczki. U nich funkcjonuje to trochę inaczej niż u dorosłych. Ale z kontaktów z licealistami mogę powiedzieć tyle, że nie jest tak, że oni się tym wszystkim nie przejmują. Każdy ma poczucie - jeżeli musi stosować maseczki, jeśli ciągle są przywoływane jakieś komunikaty bezpieczeństwa - że ta szkoła nie jest normalna i że coś się dzieje. Więc nie ma zwykłego klimatu luzu, spokoju, beztroski, radości uczenia, które zazwyczaj dominowały w szkołach. Czuje się rodzaj napięcia, poddenerwowania. Mam np. ucznia z wadą serca, do którego jeżdżę na nauczanie indywidualne. Teraz myślę: chwała Bogu, że gdy moja żona gorzej się poczuła, nie pojechałem do niego, odwołałem lekcję, poprowadziłem ją zdalnie. Nie wiadomo, co by się stało... Więc to nie jest atmosfera poczucia bezpieczeństwa. Na szczęście siłę dają mi relacje z młodymi ludźmi. Myślę, że to było też dla nich ważne, że razem rozpoczęliśmy rok szkolny. Wszyscy tego potrzebowaliśmy. Ale teraz jest czas na zupełnie inne decyzje. Zresztą widzę, że stopień poczucia bezpieczeństwa wielu ludzi w szkole gwałtownie spadł w ostatnim tygodniu. Uważam, że przynajmniej w czerwonych strefach od razu powinno być narzucone zdalne nauczanie.

- Ale od specjalistów można też usłyszeć, że z pandemią, z towarzyszącą jej izolacją, brakiem kontaktów, wiele osób nie poradziło sobie. Mają stany lękowe, popadają w depresje, zdarzają się próby samobójcze. Więc zdalne nauczanie, zamknięcie w domach może mieć tragiczne skutki.

- Zdalne nauczanie nie oznacza zamknięcia w domach. Ono oznacza tyle, że lekcje ma się przez internet, natomiast z domu można wychodzić. Oczywiście, jeżeli jesteśmy ciągle skazani na zamknięcie, np. przez przedłużającą się kwarantannę, to może być niebezpieczne dla zdrowia. Ale tu jest wielka rola rodziny, przyjaciół, aby się wzajemnie wspierać, pomagać sobie, często ze sobą rozmawiać. Dowiedziałem się, że moja była uczennica z V LO w Krakowie, gdy przyszedł czas kwarantanny - a mieszkała w bursie - dbała o to, żeby ludzie ze sobą rozmawiali. Była tak uparta, że jak słyszała o jakiejś osobie, która jest zamknięta czy zaczyna się alienować, męczyła ją wiadomościami i telefonami, starała się z nią spotkać, żeby jej pomóc. Uważam, że zdalne nauczanie nie musi wcale oznaczać zamknięcia i alienacji. Wszystko zależy od nas i naszych bliskich.

- Ale jednak lekcje przez kamerkę to zupełnie inny rodzaj relacji.

- No tak. Ja należę do opiniotwórczej grupy Superbelfrzy RP. I my apelowaliśmy, że najlepszym rozwiązaniem dla szkół byłby model hybrydowego nauczania, nie czysto zdalnego. Polegałby na tym, że np. w szkole odbywają się lekcje tylko z najważniejszych przedmiotów, albo z częścią klas, a pozostałe klasy uczą się zdalnie. O tym modelu, który pozwoliłby wyeliminować tłumy na każdej przerwie na korytarzu, a jednocześnie troszczył się o możliwość relacji, wyjścia z domu, niezamykania się ucznia w swoim świecie - mówiliśmy już od początku wakacji. Ministerstwo miało czas, żeby o hybrydowej szkole pomyśleć i coś w tym kierunku zrobić. A teraz - tak uważam - nie ma już czasu na model hybrydowy. Albo wszystkie szkoły przejdą na zdalne nauczanie, albo będziemy uczyć do końca, aż padniemy.

- Są uczniowie, którym zdalne nauczanie wręcz służy?

- Właśnie tak! I to jest dla mnie wielka zagadka. Dominują opinie o alienacji, depresjach. Ale np. u mnie w klasie było tak, że metody zdalnego nauczania bardzo otworzyły uczniów introwertycznych. Do tej pory na lekcjach się nie chcieli odzywać, nie współtworzyli tych lekcji. Natomiast w sytuacji, gdy na zadane pytanie mieli coś napisać na komputerze albo zastosowałem internetową burzę mózgów (odpowiedzi wysyła się przez telefon komórkowy, pojawiają się one na ekranie) - to chętnie brali w tym udział. Co więcej mam sygnały, że niektórzy uczniowie wolą zdalne nauczanie, ponieważ mogą sobie sami organizować czas, mogą wstawać później i skupić się na najważniejszych przedmiotach. Tutaj im wtóruję, bo zaczynanie lekcji od 7.30 albo 8 to jest rzeźnia. Badania naukowe mówią, że umysł dziecka pracuje najlepiej po godzinie 10, jak młody człowiek się po prostu… wyśpi.

- Półtora roku temu był pan bardzo zaangażowany w strajk nauczycieli. Postulaty strajkowe trafiły do szuflady, ale wrócą po pandemii?

- Podczas strajku zwracaliśmy uwagę na wszystkie problemy polskiej szkoły, mówiliśmy np. o przeładowanych podstawach programowych, o spisie lektur w liceum, który jest z lat 70. i 80. i jest jednym wielkim dobijaniem czytelnictwa, a nie jego wzmacnianiem. I o kwestii godności nauczycieli i uczniów. Niestety, od 14 lat, odkąd pracuję, nie było dobrego ministra edukacji. A sytuacja pandemii i zdalnego nauczania oraz poziom frustracji nauczycieli, rodziców i uczniów pokazały, że polska szkoła nie może być taka, jaka jest. I my o tym właśnie mówiliśmy podczas strajku, chociaż eksponowano głównie nasze żądania podniesienia płac. Nasze postulaty wciąż są aktualne: szkoła nie może wyglądać jak dotąd, trzeba posłuchać nauczycieli-praktyków, pasjonatów edukacji, ludzi, którzy mają fajne pomysły, również rodziców - i zmieniać szkoły. Niestety tego się nie robi, bo inwestowanie w edukację nikomu się nie opłaca.

- Następne Dni Nauczyciela będzie pan chciał obchodzić jako nauczyciel?

- Po strajku poniosłem pewne konsekwencje. Podjąłem decyzję o rezygnacji z pracy w V LO w Krakowie, nawet sobie obiecałem, że w ogóle nie będę uczył w szkole. Jednak pewnego pięknego dnia obudziłem się i pomyślałem sobie, że kocham edukację i po prostu nie dam rady! Mógłbym funkcjonować spokojnie w inny sposób, ale nie chcę. Pandemia też mnie nie zniechęci. Wręcz mam poczucie, że jestem bardzo potrzebny, bo fascynuję się nowoczesnymi technologiami w edukacji, mogłem i mogę pomóc innym nauczycielom, żeby „ogarnęli” zdalne nauczanie. Nie, nie chciałbym z tej pracy rezygnować. Co ja na to poradzę, że po prostu… kocham szkołę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo

Materiał oryginalny: Pandemia w szkole. Nauczyciel z koronawirusem: „Jesteśmy jak mięso armatnie” - Gazeta Krakowska

Wróć na tarnow.naszemiasto.pl Nasze Miasto