Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Dorota Wellman: Do życia trzeba stawać z uśmiechem

Paweł Gzyl
Paweł Gzyl
Fot. Sylwia Dąbrowa
Dorota Wellman to popularna dziennikarka stacji TVN. Właśnie ukazał się e-book „#przyjaźń” napisany przez nią wspólnie z bizneswoman Martą Klepką. Z tej okazji prezenterka „Dzień dobry TVN” opowiada nam o tym, jaką rolę pełni w jej życiu przyjaźń.

FLESZ - Wrócą handlowe niedziele?

- Co skłoniło panią do zajęcia się tematem przyjaźni?
- Temat wybrały osoby, które prowadzą platformę internetową How2, na której dostępny jest ten e-book. Uznały one, że przyjaźń jest bardzo ważną relacją międzyludzką – czasem nawet ważniejszą niż więzi rodzinne. I ja w tym e-booku opowiadam o roli przyjaźni w moim życiu na różnych jego etapach. Bo przykładam do przyjaźni bardzo dużą wagę.

- Współautorką tego e-booka jest Marta Klepka. Jak to się stało, że dziennikarka i bizneswoman zaprzyjaźniły się ze sobą i stworzyły taką książkę?
- To czysty przypadek. Zapewne los tak chciał. Marta była prezesem zarządzającym hotel Blow Up Hall w Poznaniu. Ja często bywałam w sprawach zawodowych w tym mieście i mieszkałam w tym hotelu. Nasze pierwsze spotkanie było oficjalne. Zaczęłyśmy rozmawiać o tym czy jestem zadowolona z pobytu w tym hotelu, a potem usiadłyśmy przy kawie i zbliżyłyśmy się do siebie. Tak powstał projekt „Być Kobietą On Tour”, w ramach którego prezentowałyśmy kobietom w całej Polsce fachowców z różnych dziedzin. Od lekarzy i psychologów po postacie ze świata kultury. Ten e-book jest tego konsekwencją – bo my z Martą zaprzyjaźniłyśmy się, choć dzieli nas prawie 20 lat. Pozwoliłyśmy sobie w tej książce na prywatną rozmowę na własny temat.

- Pracuje pani w show-biznesie. Często mówi się, że w tej branży nie ma miejsca na przyjaźnie, bo panuje w niej ostra rywalizacja. Tak jest naprawdę?
- To nie jest łatwa branża, bo faktycznie istnieje tam duża konkurencja. Bardzo często trzeba się oglądać za siebie, czy ktoś nam nie wbija noża w plecy. Ale ja mam przyjaciół z różnych sfer mojego życia. Może dlatego nasze przyjaźnie są takie ciekawe, bo każdy przynosi ze swojego świata coś innego. Kiedy zasiadamy przy stole, by wspólnie zjeść kolację, zbierają się naprawdę fajni ludzie. Są wśród nich również ludzie z show-biznesu. Mam bowiem w tym środowisku trwałe i autentyczne przyjaźnie. Jeśli relacja oparta jest nie na jakichś interesikach, tylko na prawdziwej sympatii, to znaczy, że da się. Stąd przyjaźnię się choćby z Marcinem Prokopem czy z Magdą Mołek. To ludzie z jednej redakcji. Jeśli przyjaźń jest autentyczna, to potrafi przetrwać nawet to, że pracujemy w konkurencyjnych stacjach. Tak jest w moim przypadku z Krzysztofem Ibiszem. Znamy się już 30 lat i wspieramy, kiedy potrzeba.

- Wokół popularnych osób krążą ludzie, którzy chcą tę ich sławę wykorzystać. Potrafi pani odróżniać fałszywych przyjaciół od prawdziwych?
- Ja chyba jestem ciągle naiwna. Zawsze wierzę, że moja przyjaźń jest oparta na uczciwych podstawach. Wielokrotnie się zawiodłam, ale nie zmienię swego myślenia o ludziach, że są dobrzy. Te rozczarowania są wpisane w nasze ludzkie doświadczenie. Nie chcę jednak zmieniać swej postawy wobec świata, bo ja po prostu ludziom ufam.

- O przyjaźni między kobietami powiedziała pani kiedyś, że jest „piękna, ale trudna”. Na czym to polega?
- Kobiety czasami są chimeryczne. Nie potrafią tak, jak mężczyźni, wywalić na stół tego, co leży im na wątrobie. Powiedzieć sobie coś wprost, żeby oczyścić sytuację. Dlatego te nierzadko fajne relacje między nimi psują się, bo ktoś komuś nie powiedział czegoś prosto w oczy. W przyjaźni najlepiej sprawdza się męskie myślenie: masz coś do mnie, to mi to powiedz. Lepiej od razu oczyścić atmosferę niż sprawić, że wrzód wzajemnych pretensji będzie pęczniał. To przez moment trudne, ale potem mniej bolesne.

- Dzisiaj blisko przyjaźniące się ze sobą kobiety mówią o sobie „siostry”. Ma pani takie osoby w swoim otoczeniu?
- Oczywiście. Mówimy tak o sobie z Magdą Mołek. Bo wspieramy się w prywatnych i zawodowych sprawach, ale również w walce kobiet o ich prawa. Jesteśmy „siostrami” dla siebie i wobec innych kobiet. Wielokrotnie przeprowadzałyśmy wywiady z osobami, które mówią głośno o prawach kobiet i o potrzebie politycznego myślenia w tej sprawie. Łączy nas „siostrzana” przyjaźń i „siostrzane” relacje mamy z innymi kobietami.

- Kobiety mają swoje przyjacielskie rytuały: babskie wieczory czy wspólne wypady na zakupy. Pani je też kultywuje?
- Nie. Moim jedynym rytuałem z moimi przyjaciółkami jest gadanie. I to przez telefon. Dla mnie to konieczność: żeby obgadać coś, co zobaczyłam w telewizji, polityka, który mnie wkurzył, książkę, którą przeczytałam, trudną sytuację w pracy. Tak miałam też z moją mamą, dopóki żyła. Nieustannie do siebie dzwoniłyśmy, ale nie żeby pogadać o jakimś pitu-pitu, tylko o tym, co nas poniosło czy zdenerwowało. Podobnie mam teraz z przyjaciółkami. Zawsze mamy jakieś ważne rzeczy do obgadania. Tak jest z Moniką z mojej pracy. Ona jest 30 lat ode mnie młodsza, a ciągle rozmawiamy o telewizji: nowych programach, trendach czy wpadkach. Mam więc różne przyjaciółki od różnych pogaduszek.

- Nie szuka pani przyjaciółek w tym samym wieku, w którym sama pani jest?
- Nie. Ja się często przyjaźnię z młodszymi osobami. One mi dają życie, energię i młodość. Stymulują do poznawania nowych rzeczy w zmieniającym się nieustannie świecie. Dla mnie nie ma granic wiekowych. Tak naprawdę nie lubię swoich równolatków, bo oni dużą mówią o tym, co ich boli, jakie operacje przeszli, do jakiego lekarza mają pójść. Ja mam to gdzieś. Staram się po prostu o tym nie mówić.

- Przyjaciela można znaleźć na każdym etapie życia?
- Nie możemy się zamykać na przyjaźń. Naprawdę fascynujące osoby możemy spotkać, kiedy już jesteśmy dojrzali. Stwierdzenie, że tylko przyjaźnie ze szkoły czy z podwórka są wartościowe, to mit. Niestety: po pierwsze my wraz z wiekiem stajemy się coraz bardziej nieufni, po drugie – nie chce się nam poznawać innych ludzi, a po trzecie uważamy, że jesteśmy najmądrzejsi, wszystko wiemy i nadymamy się jak purchawka. To powoduje, że przestajemy być otwarci na młodszych ludzi. A ja ich lubię: oni mnie ciekawią. Dlatego chcę się z nimi trzymać.

- A ma pani przyjaciół z dzieciństwa?
- Tak. Ale niewiele. Co ciekawe – taką przyjaźń mam z facetem. Ma na imię Zygmunt. Przyjaźnimy się już 49 lat. Przeszliśmy wszystkie etapy swego życia razem. Nasze miłości, nasze fascynacje, nasze małżeństwa, nasze dzieci. Nawet, jeśli czasami nie widzimy się rok, bo mieszkamy w innych miastach, to kiedy wreszcie spotykamy się, wszystko jest takie samo. Rozmawiamy tak, jakbyśmy przerwali nasze spotkanie chwilę temu. To dla mnie wyjątkowo cenna przyjaźń i bardzo ją pielęgnuję.

- O przyjaźni męsko-damskiej od dawna toczą się dyskusje czy jest ona naprawdę możliwa.
- Ja przyjaźnię się z facetami: z moim Zygmuntem, z Marcinem Prokopem i innymi. Nigdy mnie z nimi nie łączyła relacja typu erotycznego. A łączy głęboka i trwająca wiele lat przyjaźń. Często te relacje narodziły się z młodzieńczych fascynacji. Kiedy poznaliśmy się z Zygmuntem jako dzieciaki na wakacjach, to bardzo się sobie podobaliśmy. Ale nigdy ta relacja nie zmieniła formy. Z czasem zakochaliśmy się w innych osobach, a nas nadal łączyła głęboko przyjacielska więź. Da się to zrobić – to nie jest takie trudne.

- W jednym z wywiadów powiedziała pani o sobie i Marcinie Prokopie: „Jesteśmy sklejeni w jedno”. Na czym polega wyjątkowość tej relacji?
- Mamy do siebie absolutne zaufanie. Jesteśmy wobec siebie pod każdym względem lojalni. Praktycznie wszystko o sobie wiemy. Wiele spraw zawodowych i prywatnych konsultujemy ze sobą na zasadzie życzliwości. Nikogo bym nie zapytała o to, czy mam wykonać jakiś ruch w swoim życiu zawodowym, jak tylko Marcina. On byłby pierwszą osobą, z którą bym na ten temat porozmawiała. Do tego my rozumiemy się już bez słów. Kiedy prowadzimy program, już sama mimika Marcina mówi mi co on za chwilę powie czy jakie będzie jego następne pytanie. On idzie za mną, a ja idę za nim. Ta symbioza pozwala nam już pewnych rzeczy nawet nie formułować na głos. Kiedy siedzimy na jakimś zebraniu i ktoś o czymś opowiada, wiemy oboje co na ten temat myślimy. Występując potem głośno, mówimy to samo. Ta więź jest wyjątkowa.

- To dlatego, że jesteście do siebie podobni?
- Jesteśmy różni. Ja jestem osobą raczej tonującą Marcina i jego liczne wyczyny. Dzieli nas także duża różnica wieku – 17 lat to prawie pokolenie. Marcin mógłby być moim synem, gdybym prowadziła rozwiązłe życie we wczesnej młodości. Wiele jednak nas przyciąga. Przede wszystkim stosunek do świata. Oboje bardzo lubimy ludzi. Łączy nas też poczucie humoru. Mamy sporo autoironicznych zachowań. Łączy nas również zwykła uczciwość. Dlatego dobrze się nam pracuje. Edward Miszczak śmieje się, gdy nas spotyka: „Wy zawsze razem. Jedynka i zero. Bagieta i pączek”. Nigdy nie daliśmy podzielić, a wielokrotnie już tego próbowano.

- Zdarzają się wam kłótnie?
- Nigdy się nie pokłóciliśmy. A przyjaźnimy się już 18 lat. Możemy mieć różnice zdań, dyskutujemy więc emocjonalnie, ale nigdy się na siebie nie obrażamy i nie mamy cichych dni. Zawsze z czasem dochodzimy do porozumienia. Jeśli chcemy razem pracować, a to jest najwyższa wartość w tym związku, to nie możemy sobie pozwolić na konflikty. Musimy usiąść na tyłkach – aż dogadamy się w tej czy innej sprawie. I jakoś nam się to udaje. Nigdy nie mieliśmy potrzeby kłótni, bo potrafimy w inny sposób rozładowywać napięcia. To możliwe, jeśli jest chęć z obu stron. A tak zawsze jest w naszym wypadku.

- Poza pracą też spędzacie ze sobą wspólnie czas?
- Tak – ale nie za często. W przypadku takich częstych kontaktów zawodowych jak nasze, trzeba zachować higienę relacji. Co za dużo, to niezdrowo. Przyjaźnimy się rodzinnie, znamy się doskonale, spotykamy się w towarzyskich sytuacjach. Ale nie przesadzamy z tym. Bo możemy się sobą znudzić. Tymczasem cały czas jesteśmy siebie ciekawi. Trzeba więc utrzymać temperaturę tej relacji. Kiedy w lecie dostajemy miesiąc wakacji od „Dzień dobry TVN”, staramy się wtedy ze sobą nie kontaktować. Wiemy co robimy, ale każde z nas jest w innym miejscu. Mija jednak dwa tygodnie i któreś z nas wysyła temu drugiemu sms-a: „Żyjesz?” Czyli tej higieny za długo nie udaje się nam utrzymać. Ale próbować trzeba, żeby nie mieć poczucia, że ktoś nam siedzi na plecach.

- Mąż nie jest zazdrosny o tę relację?
- Mój mąż jest normalny i cieszy się, że mam taką relację. Mimo, że panie zatrzymywały go na spacerze z psem i pytały: „Czy panu nie przeszkadza, że pana żona przytula się do pana Marcina w telewizji?”. Trzeba mieć do tego dystans. Bo ludziom często rzeczywistość telewizyjna myli się z tą prawdziwą. Dlatego wielokrotnie jesteśmy z Marcinem brani za małżeństwo. Kiedy meldujemy się w jakimś hotelu, to czasem dostajemy jeden pokój, a w księdze meldunkowej jestem zapisana jako Dorota Wellman-Prokop. Ludziom się wydaje, że jak się z sobą pracuje, to jest się też w związku. A to nieprawda. Nasze rodziny się lubią. Ja znam żonę Marcina, mój Krzysiu zna Marysię. Jesteśmy zgodnie ze sobą połączeni, bo wszyscy wiemy na czym polega relacja między mną a Marcinem. To jest dla wszystkich jasne.

- Mąż też jest pani przyjacielem?
- Myślę, że teraz nas przede wszystkim łączy przyjaźń. Jesteśmy 34 lata po ślubie. Normalni ludzie tyle nie żyją ze sobą razem. (śmiech) To już jest świadectwem tego, że poza miłością, łączy nas też przyjaźń. I to ona bardziej scala związek w późniejszych latach, niż motyle w brzuchu, które z czasem niestety odlatują i nie trwają wiecznie. Jeśli wtedy nie ma tej bazy, którą jest przyjaźń między małżonkami, to wtedy nic z takiego związku nie ma. My się przyjaźnimy – choć jesteśmy gorącym związkiem. W typie włoskim. Czyli lubimy czasami mocno powiedzieć co o sobie myślimy. Ale nigdy nie mamy cichych dni. Nie stosujemy nigdy takich metod w naszym związku z Krzyśkiem. Bo uważamy, że to wielkie zło, które rodzi potem nienawiść do partnera. Lepiej więc sobie powiedzieć kilka mocnych słów, a potem wybaczyć i przejść do porządku dziennego, niż hodować w sobie potwora.

- Wszyscy, którzy panią znają, wiedzą, że emanuje pani pozytywną energią. To sprawia, że ludzie chcą się z panią przyjaźnić?
- Na pewno. Myślę, że daję ludziom i tym bliskim, i tym dalszym pewnego rodzaju siłę. Bo oni sobie myślą, że ja jestem bardzo silną osobą. I jestem – ale mam też swoje słabości i gorsze dni. Nie lubię ich jednak nikomu pokazywać. Bo uważam, że do życia trzeba stawać z uśmiechem. Kiedy się budzę, to się cieszę, że zaczyna się nowy dzień. I takie nastawienie sprawia, że kiedy spotkam się z innymi, nadaję ich życiom nowy bieg. Często słyszę od ludzi: „Pani zmieniła moje życie”. Oczywiście wiem, że nie jestem papieżem – ale jeśli udało mi się pomóc choć jednej osobie, to mogę już spokojnie umierać.

- To pani poczucie humoru jest czymś wrodzonym, czy w jakiś sposób wypracowała je pani u siebie?
- To coś wrodzonego. To świetne dziedzictwo, które otrzymałam z domu rodzinnego. Mam poczucie humoru na własny temat – i to często wybija oręż z ręki innym. Jeśli zaczniemy się śmiać z siebie i spuścimy z tego nadętego balonu trochę powietrza, to już nie będzie nas bolało tak uderzenie drugiego człowieka. Wytrącamy w ten sposób argumenty z ręki takiej osoby, bo to my sami potrafimy z siebie najlepiej zakpić, a nie ktokolwiek inny. Z poczuciem humoru lepiej się żyje, łatwiej przetrwać w tym świecie. Łatwiej również nawiązywać relacje z innymi ludźmi. Choćby zaczepić kogoś – i go poznać. Ponuraków, których jest w naszym kraju dużo, mam serdecznie dosyć. Tych, którzy patrzą na innych z nienawiścią z zupełnie niewiadomego powodu. Ja patrzę na nich z życzliwością. I tego będę się trzymać.

- Trudniej jest się śmiać z innych czy z siebie?
- Z siebie. Z innych – łatwo. Choć jest to bardzo bolesny proceder i szybko możemy kogoś urazić. Na swój temat jesteśmy bardzo wrażliwi. Ale kiedy nie potrafimy sami sobie dołożyć, to możemy mieć problemy.

- Pani potrafi powiedzieć o sobie w wywiadzie: „Jestem stara i gruba”. Co pozwala pani na taki dystans do samej siebie?
- Po prostu wiem, jaka jestem. Mam pełną świadomość tego, jakim jestem człowiekiem. Jak wyglądam, jakie mam wartościowe cechy, jakie mam te gorsze. Umiem na siebie spojrzeć obiektywnie. Ale mam też poczucie własnej wartości. Dlatego łatwiej mi śmiać się i kpić z siebie. Bo to mnie nie zaboli. Wiem bowiem jakim jestem człowiekiem i co jest we mnie dobre, ważne i wartościowe. Wiem za co powinnam się sama cenić, nie tylko czekać aż zrobią to inni. Co z tego, że powiedziałam, iż jestem stara i gruba? Co to spowoduje? Nic. Taka jest prawda, mogę więc ją głośno powiedzieć i obśmiać. Bo może jestem stara i gruba, ale czuję się na 25 lat.

- W jaki sposób buduje się takie poczucie własnej wartości?
- To wynosi się z domu. Ja byłam tak wychowana przez rodziców, żeby mieć to poczucie własnej wartości i myśleć o sobie dobrze. Rodzice mnie zauważali i chwalili, ale nieprzesadnie. Mówili rzeczy ważne, zmuszali do odwagi osobistej, zauważali co we mnie dobre. To sprawiało, że sama o sobie myślałam: „Jestem dzielna, dałam sobie z tym radę” czy „Potrafię to zrobić. Tego się nauczyłam”. I to procentuje przez całe życie. Istotna jest też postawa wobec nowości. Ludzie dojrzali najczęściej mówią: „Ja się już tego nie nauczę, jestem za stary”. A ja mam inną postawę: „Co, ja się tego nie nauczę?”. I dzięki temu nauczyłam się naprawdę bardzo wielu rzeczy – całego współczesnego świata, który wymaga od nas nieustannego reagowania na zmianę. Dlatego mam postawę: nie umiem czegoś, to się tego nauczę. To poznam. To napiszę e-booka, to przeczytam książkę jako lektor, to zagram w filmie, to będę jeździć sportowym samochodem, to skoczę ze spadochronem. Tak trzeba myśleć o świecie, bo inaczej zamykamy sobie tysiąc dróg.

- Podobnie wychowała pani swego syna?
- Dokładnie tak samo. I myślę, że to się nam udało. Bo widzę teraz jakim jest człowiekiem. A jest już przecież dorosły.

- Trudno było pani odciąć pępowinę i pozwolić mu na tę dorosłość?
- Nie. Oczywiście przeżyłam to bardzo. Bo to ważny moment w życiu rodziców. Ale po pierwsze przygotowałam się na ten moment, a po drugie – od kiedy nasz syn wyrażał taką chęć, namawialiśmy go, aby się usamodzielnił. I rzeczywiście: zaczął od próby życia w wynajętym mieszkaniu, a potem, kiedy wiedział, że jest już gotowy, po prostu wyprowadził się z naszego domu. I ja wtedy w przeciwieństwie do wielu matek i ojców, którzy mają syndrom opuszczonego gniazda, uznałam, że mam więcej czasu na robienie rzeczy, które mnie interesują. Serdecznie to polecam: nie oddać się rozpaczy, bo nie ma już dziecka i dom jest pusty, ale pomyśleć sobie: „Teraz pójdę na kurs tanga, na który zawsze miałam ochotę, a nigdy nie miałam na niego czasu”. Albo: „Wyjadę z przyjaciółkami, bo nie muszę gotować setki obiadków”. Trzeba wykorzystać ten czas dla siebie. Dzieci muszą żyć swoim życiem i musimy pozwolić im się od nas uwolnić.

- Syn też jest pani przyjacielem?
- Myślę, że tak. I też dużo gadamy ze sobą. Nie możemy bez siebie żyć. Nie rozumiem ludzi, którzy nie mają kontaktu ze swoimi dorosłymi dziećmi. Ja nie przeżyłabym bez mojego syna. On jest w wielu sprawach dla mnie mentorem. Uczy mnie różnych rzeczy. Pokazuje mi swój świat i ja się tym światem bardzo interesuję. Bez niego choćby nie wiedziałabym jaki film obejrzeć. On jest moim przewodnikiem po tym świecie. Dlatego nawzajem potrzebujemy ze sobą kontaktu. Nie tego sztucznego, jaki czasem obserwujemy w rodzinach, ale tego prawdziwego. Dlatego piszemy do siebie na WhatsAppie, oglądamy wspólnie filmy, dzwonimy do siebie, aby obgadać coś, co zobaczyliśmy w telewizji. Dzięki temu możemy być ze sobą razem. I nie polega to na dopytywaniu się czy jest sam w domu, albo czy się ciepło ubrał.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo

Materiał oryginalny: Dorota Wellman: Do życia trzeba stawać z uśmiechem - Gazeta Krakowska

Wróć na krakow.naszemiasto.pl Nasze Miasto