Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Do dwóch razy sztuka, czyli Wiślak na Dachu Europy. Tym razem zdobył Mont Blanc

Marcin Skóra
Jeśli szczyt, to tylko w koszulce Wisły Kraków - to już tradycja.
Jeśli szczyt, to tylko w koszulce Wisły Kraków - to już tradycja. fot. archiwum autora
AKT PIERWSZY Akcja rozpoczyna się w marcu, kiedy wróciłem do Polski z nieudanej próby wejścia na Aconcaquę (najwyższy szczyt Ameryki Południowej). Wtedy trudno było mi określić, czy moja argentyńska wyprawa to sukces, czy też porażka. W moich rozterkach trwałbym nadal, gdyby nie "Gruntos", który niespodziewanie zadzwonił do mnie z propozycją. - Cześć bracie. Organizujemy się na Mont Blanc. Idziesz z nami?

Początkowo wahałem się, jednak możliwość wspinania się z przyjacielem była na tyle kusząca, iż postanowiłem spróbować jeszcze raz.

Moja najpiękniejsza przygoda górska rozpoczęła się 23 lipca we Wrocławiu. Wspólnie z Maćkiem wyruszyliśmy samochodem w kierunku Szwajcarii. U podnóża Alp rozbiliśmy namiot i przy kolacji podziwialiśmy Allalinhorn (4027 m npm), który Maciek wytypował jako pierwszy z naszych szczytów do zdobycia. Weszliśmy na niego już następnego dnia.
Kolejnym celem był wierzchołek góry Breithorn (4164 m npm) położonej na granicy Szwajcarii i Włoch. Po krótkim spacerze wsiedliśmy do kolejki linowej, która wywiozła nas na Klein Matterhorn i z stamtąd rozpoczęliśmy pieszą wędrówkę na szczyt. W przeciwieństwie do wcześniejszego szczytu, pierwsze kilkaset metrów pokonywaliśmy indywidualnie.

Kilkadziesiąt minut samotnego marszu po raz kolejny bezwzględnie obnażyło moje braki kondycyjne, pokazując, jak wiele jeszcze pracy przede mną. Mimo to, około godziny 13.30, wspólnie z "Gruntosem" przybiliśmy "piątkę" na szczycie!
Po kilku dniach pobytu w Szwajcarii nadszedł czas pożegnania tego kraju. Po spakowaniu naszego ekwipunku ruszyliśmy w kierunku francuskiego Chamonix.

AKT DRUGI

W dniu naszego przyjazdu Chamonix przywitało nas deszczem. Mont Blanc spowity był chmurami, co nie napawało optymizmem. Kolejny dzień pobytu w Chamonix obdarował mnie nowymi znajomościami, ponieważ poznałem "Kaniona", jego siostrę Martę oraz ich przyjaciela Jacka. Tego dnia dowiedziałem się również o tym, iż nasz stan osobowy zostanie zwiększony do sześciu osób, ponieważ dojedzie do nas Piotr Kupicha (lider zespołu Feel), który również zamierza zdobyć Mont Blanc.

Nadszedł upragniony wtorek, dzień, w którym mieliśmy rozpocząć zdobywanie "Blanca". W godzinach rannych wyruszyliśmy kolejką na Aguille du Midi i z jej górnej stacji zeszliśmy wąska granią na Col du Midi, gdzie nieopodal znajduje się schronisko Cosmiques. Tuż po wieczornym posiłku "Kanion" rozmawiał z przewodnikami i zaczął mieć coraz więcej wątpliwości, co do ataku na najwyższy szczyt Europy. Najwięcej niepewności zasiał w nim pewien włoski przewodnik o twarzy "starego wyjadacza", z którym Kanion dyskutował o śnieżnych nawisach znajdujących się w sąsiedztwie zbocza Col du Mount Maudit ("Przeklęta Góra" - półtora tygodnia temu pod lawiną zginęło tam kilkanaście osób).

Z uwagi na fakt, iż mój język angielski ogranicza się do słów "yes" i jednego słynnego przekleństwa, nie byłem specjalnie zainteresowany konwersacją z innymi potencjalnymi zdobywcami, jednak wyraz twarzy "Dyrektora Kaniona" nie pozostawiał złudzeń.
- Kochani, śpimy dłużej, dziś nie idziemy - oznajmił po rozmowie z "wyjadaczem". "Przecież to niemożliwe" - pomyślałem. "Mamy piękną pogodę, jesteśmy już tak blisko, a on nam mówi, że musimy się wycofać. Nigdy k.... nie zdobędę tej przeklętej góry". Gdy moja głowa ostygła, zrozumiałem, że "Kanion" to mądry człowiek, który w swojej decyzji kierował się wyłącznie naszym dobrem. Gdyby nie reszta grupy, za którą czuł się odpowiedzialny, to wraz z "Kakusiem" i "Gruntosem" weszliby na "Blanca" z zawiązanymi oczami.

Następnego dnia, "Dyrektor" w ramach rekompensaty zarządził wyjście na Mount Blanc du Tacul (4100 m npm - tzw. "Mały Mont Blanc". Nie było łatwo, ale daliśmy radę. W trakcie powolnego zejścia do kolejki Aguille du Midi, "Kanion" nieoczekiwanie zaproponował nam jeszcze jedną próbę wejścia na "Dach Europy". W innych okolicznościach, po takiej propozycji pewnie skakałbym z radości, jednak wiedziałem, iż mój przyjaciel "Gruntos" nie może kontynuować dalszej przygody, ponieważ musi wracać do Polski. Nie wiedziałem co mam robić. Z jednej strony chciałem towarzyszyć Maciejowi w drodze powrotnej, a z drugiej patrzyłem na "Blanca", który kusił teraz jeszcze bardziej. "Gruntos" podczas rozmowy nie pozostawił mi żadnych złudzeń. - Masz tu zostać i zdobyć tę górę - powiedział. No to zostałem...

AKT TRZECI

Po dwóch dniach oczekiwania "Kanion" podjął decyzję o wyjściu w góry. Wojtek podczas krótkiej odprawy nakreślił nam ramowy plan zdobycia "Blanca", jednak droga, jaka miała nas tam zaprowadzić, znacznie różniła od pierwotnie zakładanej. Z tamtej odprawy zapamiętam również muzykę z filmu "Gladiotor", i "Kaniona", który cytował przemówienie Generała Maximusa tuż przed bitwą z Germanami… Po raz kolejny zobaczyłem w Wojtku rozsądnego wodza, któremu należy ufać bezgranicznie.

Ostatni sprawdzian sprzętu i wyjazd kolejką linową na 1800 m npm, a potem przesiadka do popularnego TMB, czyli Tramwaj du Mont Blanc, który kończy swój bieg na Le Nid d-Aigle na wysokości 2100 m npm. Od tej chwili skończyły się żarty i wiedziałem, że wszystko co osiągniemy musimy "wydreptać" własnymi nogami. Forma fizyczna pozostałych uczestników nie pozostawiała mi złudzeń co do tego, kto jest najsłabszym ogniwem. Nawet Piotrek Kupicha, niosący na plecach gitarę, poruszał się trzy razy żwawiej ode mnie.

Po upływie kilku godzin dotarliśmy wreszcie pod słynny "Kuluar Śmierci", zwany też Żlebem Rolling Stones. Po raz pierwszy w życiu zobaczyłem potężną lawinę kamienną, gdzie jeden z głazów miał wielkość telewizora. To właśnie tam w ubiegłym roku tragicznie zginął znany polski taternik Wojciech Kozub. Po krótkiej modlitwie za spokój jego duszy kontynuowałem wspinaczkę. W godzinach popołudniowych dotarliśmy do schroniska Goutier (3818 m npm). Krótki sen na podłodze w jadalni schroniska i pobudka o godzinie pierwszej.

Około godziny drugiej, spięci linami opuściliśmy Goutiera i rozpoczęła się jedna z najważniejszych chwil mojego życia. "Kanion" podzielił grupę na zespoły. Pierwszy prowadził on sam, tuż za nim przypięty liną był Piotrek Kupicha i ja. Przewodnikiem drugiego zespołu była Marta, do której przypięty był "Jaca".

W drodze na szczyt spotkaliśmy kilkanaście osób, które postanowiły zawrócić ze względu na bardzo silny wiatr sto 100 kilometrów na godzinę. Nad ranem dotarliśmy do schronu o nazwie Vallot, w którym zastaliśmy kilkunastu zziębniętych wspinaczy. Półgodzinna drzemka, tabliczka czekolady i łyk ciepłej herbaty spowodowały, że siły wróciły. Grań Bosses, którą poruszaliśmy się, jest bardzo wąska, co spowodowało podwójne zwiększenie naszej czujności. Wiatr wbijał kryształki lodu w nasze twarze, jednak świadomość, iż każdy krok przybliża nas do spełnienia marzeń, niwelowała ból. O godzinie 10.08 postawiłem wreszcie nogę na "Dachu Europy" - zdobyłem Mont Blanc (4810 m npm). Ubrany w koszulkę Wisły Kraków mogłem wreszcie zaśpiewać "Jazda, jazda, jazda..."

Ku mojemu zdumieniu, Piotrek Kupicha znalazł jeszcze siłę, aby na szczycie zagrać swoją najnowszą piosenkę pt. "Zostań ze mną". Wsłuchany w jego śpiew, siedziałem na śniegu i czułem wielką dumę. Z delektowania się szczytem wyrwał nas "Dyrektor Kanion" zarządzając zejście w dół. Wojtek przypomniał nam o zachowaniu maksimum koncentracji, ponieważ najwięcej wypadków ma miejsce podczas zejścia ze zdobytej góry. I gdy myślałem, że podczas tej wyprawy nic już nie jest w stanie mnie zaskoczyć, przyszedł czas na pokonanie "Kuluaru Śmierci" (tego od kamiennych lawin). Dwaj Czesi, którzy szli przed nami jako pierwsi, zdecydowali się na jego pokonanie.

Spokojnym wzrokiem obserwowaliśmy ich spod skały, gdy nagle "Kanion" krzyknął "Kryć się! Lawina! Chować głowy!". Czesi wygrali wtedy drugie życie, ponieważ głazy ominęły ich dosłownie o kilka metrów. Piotrek Kupicha również został uderzony przez jeden z kamieni, na szczęście nie był to duży głaz i bez szwanku mógł kontynuować dalsze schodzenie. - Co tam plecy, najważniejsze, że gitara cała - skwitował to zdarzenie. Dzisiaj wiem, że gitara z "Blanca" ma zostać przekazana na jedną z aukcji charytatywnych, dlatego tak bardzo mu na niej zależało.

W godzinach późno popołudniowych, wśród hasających kozic dotarliśmy do stacji Tramwaju du Mont Blanc (2372 m n. p. m). Jeśli ktoś myśli, że to koniec naszej przygody to nic bardziej mylnego. Pod stacją "Tramwaju" okazało się, iż ten w dniu dzisiejszym zakończył swoje kursowanie. Wobec powyższego nic innego nam nie pozostało, jak schodzić pieszo do samego Chamonix. Nim minęła godzina 0.30, byliśmy w hotelu. Na opijanie sukcesu nie mieliśmy już siły ani ochoty. Jedyne o czym marzyliśmy, to kąpiel i długi sen.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Filip Chajzer o MBTM

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na malopolskie.naszemiasto.pl Nasze Miasto